Hala Gwardii
- powrót do żywych
Bliźniacze Hale Mirowskie wschodnia i zachodnia, pierwotnie nazywane były Halami Targowymi. Nazwa nawiązuje do ich położenia na warszawskim Mirowie. Hale zostały wybudowane w latach 1899-1901. Do momentu zniszczenia w 1944 roku Hale Mirowskie stanowiły największy obiekt handlowy w Warszawie. Sprzedawane były tam głównie ryby i świeże warzywa. Pierwsze lata wojny hale przetrwały bez większego uszczerbku, do ich zniszczenia doszło dopiero podczas Powstania Warszawskiego. Hale Mirowskie były również miejscem masowych egzekucji mieszkańcow zachodniego Śródmieścia. Ostatecznie hale zostały spalone, jednakże ich mury nadal stały. Po wojnie w ich miejscu planowano utworzyć park, ostatecznie jednak na szczęście dla Warszawy postanowiono je odbudować. W 1948 roku na krótko hale stanowiły zajezdnię dla autobusów MZK. Z upływem lat stan obu budynków ulegał znacznemu pogorszeniu, w okresie komunizmu wprowadzono wiele modnych wówczas modyfikacji, jednakże zupełnie nie pasujących do projektu budynku. Obecnie Hale Mirowskie powoli wracają do łask. Ludność z całej Warszawy przybywa po zakup świeżych owoców, warzyw i mięsa. Tydzień temu otworzona została wschodnia z hal, Hala Gwardii. W 1953 roku została ona przekazana Milicyjnemu Klubowi Sportowemu „Gwardia”. Tego samego roku odbyły się tam X Mistrzostwa Europy w Boksie. Podobnie jak hala zachodnia, pełniła funkcje handlowe. Sekcja bokserska zajmowała zaś niewielką część hali wschodniej.
W tym roku w Hali Gwardii zostal przeprowadzony remont, a od tygodnia hala stała się miejscem, gdzie od piątku do niedzieli organizowane jest wydarzenie podobne do znanego już z poprzednich lat targu śniadaniowego, gdzie można zarówno zjeść coś mniejszego, czy większego, napić się wina, kupić konfitury, zaopatrzyć się w ekoliczne warzywa i owoce, czy jak niegdyś - w świeże ryby. Nie ukrywam, że moja wizyta w Halii Gwardii była okraszona obawą, że będzie to miejsce zupełnie nie na kieszeń przeciętnego Kowalskiego, a potrawy bedą zbyt wymyślne. Owszem, są stoiska oferujące wina i sezonowaną wołowinę, której cena jak można się domyślić jest wysoka, jednocześnie jednak są stoiska gdzie coś dobrego i wyjątkowego można zakupić już od pięciu złotych np. zdrowo zakręconego ślimaka, baklavę, czy trochę droższe samosy, hot-dogi albo turecki börek. Przy wejściu od strony targu Hali Mirowskiej znajduje się nawiązujący do historii Hali Gwardii ring bokserski, co jest bardzo miłym dla oka akcentem. Hala Gwardii to nowe miejsce w Warszawie, gdzie można całkiem smacznie zjeść, a jednocześnie zaraz po wyjściu jeśli pora jeszcze na to pozwoli zakupy na targu przy Halach Mirowskich. Wbrew podejrzeniom, do Hali Gwardii nie przybyli wyłącznie żądni świeżej krwii hipsterzy z Ulissesem Joyce'a w dłoni, przy ławach można było spotkać zarówno rodziny z dziećmi, jak i przyjaciół ciekawych nowych smaków i miejsc w Warszawie. Jest to zdecydowanie miejsce, do którego warto zajrzeć od czasu do czasu.
Otomańska Pokusa
Nie ukrywam, że wybierając się do Hali Gwardii, byliśmy już nieco głodni. Dlatego też, kiedy przekroczyliśmy próg hali od razu apetyt się wyostrzył. Jeżeli chodzi o jedzenie, nigdy nie kupuję go od razu. Po pierwszym okrążeniu i prozaicznym rozeznaniu się w sytuacji naszą uwagę przykuła Otomańska Pokusa, oferująca rozmaite odmiany baklavy. Turecka baklava, nie dość, że słodka w smaku, równie urodziwa jest w wyglądzie. Obok pięknie symetrycznie ułożonych słodkości znajdował sie inny turecki przysmak - börek. Tradycyjnie przygotowuje się go z ciasta yufka, z nadzieniem z sera owczego, ziół i świeżych liści szpinaku. Danie często przybiera formę zapiekanki, którą po upieczeniu kroi się na kwadraty. Istnieją także wersje z nadzieniem z rybą, czy mięsem, ale są one znacznie mniej popularne. Potrawę serwuje się zarówno jako przystawkę, jak i danie główne, czasem pełni funkcję pożywnego śniadania. Otomańska Pokusa oferowała trzy rodzaje nadzienia: wegańskiego z pieczarek, wegetariańskiego z sera feta i szpinaku oraz mięsnego z wołowiną. Nasz wybór padł börek na borek z nadzieniem mięsnym. Szybka przegryzka w sam raz na zaspokojenie pierwszego głodu.
Resturacja ograniczona do jednego stoiska, kuchni, która ma do zoferowania tysiące rozmaitych potraw - czy to może się udać? Przyznam, że podeszłam do tematu z dużym dystansem. Kuchnia indyjska nie należy ani do łatwych, tym bardziej do szybkich, ani tym bardziej do tanich. Jadłospis, chociaż wielostronicowy, został ograniczony do kilku potraw - głównie typu curry z dodatkiem kurczaka lub sera paneer, napojów lassi oraz trzech rodzajów samosy: wegetariańskiej, z kurczakiem oraz z baraniną. Postanowiliśmy spróbować samosy z kurczakiem. W zestawie były dwie samosy z dodatkiem dwóch sosów. Samosy były delikatne w smaku, z nienarzącającą się nutą kuminu. Był to strzał w dziesiątkę, była to pozycja jednocześnie nienawyrężająca budżetu, pozwolila posmakować indyskich specjałów, a jednocześnie pozostawiająca miejsce na dalsze doznania kulinarne. Sosy serwowane do samosy były bardzo smaczne, a samo podanie dania było bardzo estetetyczne.
Dig dog
Koło stoiska z hot dogami nie dało się przejść obojętnie. Pełne wyraźnych kolorów i dodatków hot dog z daleka wodziły na pokuszenie. Nasz wybór padł na klasycznego dig-doga. Nie oczekiwałam, się niczego wyjątkowego, przeciwnie spodziewałam się raczej zwykłej parówki w zwykłej bułce z dodatkiem musztardy i keczupu - w rzeczy samej tak klasyka nakazuje. Po kilku minutach otrzymałam bułkę z parowką polaną sosami z dodatkiem prażonej cebuli. Tak miało w końcu być. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Do wyboru była parówka wieprzowa, tudzież wołowa. Wybór padł na wieprzową - bynajmniej zwykłą, była to lepszej jakość parówka, smaczna z resztą. Składników nie pożałowano. Całość można było ocenić za porządną i smaczną przekąskę wartą swojej ceny. Jeżeli chodzi o dig doga, określeniem tym powszechnie nazywa się małe, hałaśliwe, zadziorne psy, których ulubionym zajęciem jest kopanie dołów. Rzucają się w oczy, trochę paskudzą, ale i tak je lubimy - tak też moża uznać że było z dzisiejszym dig-dogiem.
Melt Cheeeese & Wine
Tuż obok stoiska Dig Dog, była gratka dla smakoszy serów. Topiony, rozpływający się ser to marzenie niejednego konesera smaku, dlatego z takim ów wielbicielem będąc nie sposób było przejść obojętnie koło Melt Cheeese & Wine. Stoisko oferowało może skromne menu, ale oparte na kilku rodzajach serów topniejących na naszych oczach, co tylko potęgowało żądzę konsumpcji. Podobnie jak przy poprzednim wyborze, kontynuowaliśmy kult klasycznej skromności, wybierając grillowaną kanapkę wypełnioną suto topniejącym serem. Nie muszę chyba opisywać, jakim przyjemnym doznaniem dla podniebienia było ów danie. Kanapka dała poczucie pełnej sytości i stała się ostatnim, smakołykiem skonsumowanym tego dnia na hali.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz